- Zamknąłem drogerię i 17 stycznia 1945 roku poszedłem do szkoły im. Adolfa Hitlera na zbiórkę Volkssturmu. Nie widziałem jeszcze, że nigdy do miasta nie wrócę – pisał Constantin Jitschin.
Opolanin był właścicielem drogerii St. Peter-Paul i kilka lat po zakończeniu II wojny światowej opublikował wspomnienia. To dzięki nim wiemy, że w szkole przy obecnej ulicy Luboszyckiej on, a także inni opolanie powołani do Volkssturmu (rodzaj pospolitego ruszenia) siedzieli początkowo w ławkach, a wieczorem pozwolono im po raz ostatni wrócić do domów.
Kolejnego dnia w jednej z klas spotkali się m.in. Mahlich, zajmujący się stawianiem pieców, Richard Patrzek (ślusarz), czy kołodziej Jaeschke. Każdy z nich do tej pory o wojnie wiedział tyle, ile przeczytał w gazetach i usłyszał w radio. Ich spokój zburzył dopiero amerykański nalot na opolskie mosty w grudniu 1944 roku, a także wieści o rosyjskich czołgach, które jechały w stronę Oppeln. – Nie ma powodów do niepokoju – przekonywali przedstawiciele władz, ale mało kto im wierzył.
Choć w styczniu 1945 roku z miasta uciekło przed Armią Czerwoną około 60 tysięcy osób, to ich historie są wciąż w Opolu małe znane. Przez wiele lat opisywano przede wszystkim rosyjski szturm, a potem przejmowanie miasta przez Polaków, które zaczęło się w drugiej połowie marca, gdy wojska niemieckie wycofały się z zachodnich dzielnic obecnej stolicy województwa.
Constantin Jitschin pamiętał z wielkiej ewakuacji Oppeln kilka obrazów, które do końca życia utkwiły mu w głowie. Dla tych, którzy wcześniej nie uciekli, 20 stycznia jako miejsce zbiórki wskazano Wilhelmsplatz (obecny plac Kopernika). Stamtąd miejskie autobusy przewoziły opolan na lewą stronę Odry w okolice Tułowic, a następnie wracały po kolejnych. Jitschin wspominał, że często dzieci jechały w jednym autokarze, a matki w innym.
Na placu pozostawiono setki walizek i pakunków, których nikt nie chciał zabierać do autobusów ze względu na brak miejsca. Volkssturmiście utkwiła także w pamięci młoda kobieta, którą powoli wprowadzano na ciężarówkę. Kobieta była niemal nieprzytomna, a jej niedawno urodzone dziecko leżało obok w poduszkach.
W niedzielę 21 stycznia miasta było opustoszałe, choć jeszcze kościoły wzywały dzwonami na msze. Ulicami przemykali tylko spóźnieni opolanie. Częściowo piechotą lub z wózkami, były też zaprzęgi konne, podążające na zachód. Zanotowano również pierwsze przypadki plądrowania sklepów, o co obwiniano robotników przymusowych, jacy pozostali w mieście.
Być może dlatego sprzedawca towarów kolonialnych Scheer, na rogu Malapaner – Sternstr (Ozimska – Sienkiewicza) postawił przed zamkniętym sklepem skrzynki i kartony z ciastkami. – Każdy mógł sobie wziąć tyle, ile chciał – wspominał Constantin Jitschin, którego oddział przeniesiono do Volksschule na Breslauer Platz (obecnie plac Piłsudskiego), czyli na lewobrzeżną część miasta.
Wszyscy oczekiwali wkroczenia Rosjan i doszło do tego wieczorem 23 stycznia, ale wówczas w mieście nie było wody, prądu i gazu. „Opole było martwe i pozostawione na niszczenie” – oceniał potem Jitschin.
Jego oddział Volkssturmu otrzymał rozkaz wycofania się do Proskau (Prószków) i walkach o miasto nie wziął udziału.